https://pl.wikipedia.org/wiki/Sam_Sandi Sam Sandi +29.04.1937 Poznań - polski zawodowy zapaśnik,
powstaniec wielkopolski (...)
...
https://sport.onet.pl/zapasy/afrykanski ... ske/4sw0x8Afrykański zapaśnik, który oczarował przedwojenną Polskę
autor: Przemysław Gajzler 12 maja 17
fotografie z wojskaJeśli ktoś myśli, że Emmanuel Olisadebe był pierwszym sportowcem z Afryki, który przyjął polski paszport, jest w błędzie. Przed wojną obywatelstwo naszego kraju otrzymał zapaśnik Sam Sandi. Wcześniej wsławił się jako jeden z bohaterów powstania wielkopolskiego.
Trzy tysiące ludzi na trybunach, wrzawa, okrzyki, a reflektory skierowane na okrągłą arenę poniżej tego wszystkiego. Tu zaraz dojdzie do walki gladiatorów, których właśnie zapowiedział spiker. "Sam Sandi! Afryka! Kontra August Michelsen, Bawaria!". Na dany znak dwóch rosłych mężczyzn rusza na siebie i rozpoczyna się pojedynek. Ludzie podnoszą się z miejsc. Wielu z nich przyszło tu właśnie dla Afrykanina, który jest swego rodzaju ciekawostką. Mamy rok 1930 i niewielu było dane widzieć przedstawiciela innej rasy, a już szczególnie przy okazji tak efektownej walki. W porozwieszanych po całym mieście plakatach mowa jest o zapasach, ale rozmachem i sposobem poruszania się zawodników na arenie bardziej przypomina to współczesne MMA. Pojedynek odbywa się na zasadach walki francuskiej, czyli tak zwanego savate. Przeciwnika można kopnąć lub uderzyć pięścią, ale najcenniejsze jest przygwożdżenie go do podłoża. "Wesołek" Michelsen, nazywany tak, bo nigdy nie schodzi mu z twarzy drwiący uśmieszek, na moment wyswobadza się z objęć Afrykanina, który usiłuje założyć mu podwójnego nelsona. W 14. minucie walki musi dać jednak za wygraną. To Sandi jest zwycięzcą i z ramionami uniesionymi do góry pozdrawia publiczność, która szykuje mu owację na stojąco.
Z Kamerunu do powstania wielkopolskiego Urodził się w Kamerunie, a na ziemie polskie trafił z armią francuską w czasie I wojny światowej. Jako niemiecki jeniec wylądował w jednym z obozów na terenie Wielkopolski, skąd uwolnili go Polacy. Wdzięczny im Sam Sandi zaoferował swoją pomoc w walce ze wspólnym przeciwnikiem. W ten oto sposób Kameruńczyk dostał polski mundur z rogatywką i przydział do jednego z oddziałów, które miały walczyć z Niemcami. Brał zatem aktywny udział w powstaniu wielkopolskim, jakie wybuchło 27 grudnia 1918 w Poznaniu.
Okazało się, że doskonale potrafi prowadzić samochód, co w tamtych latach nie było wcale częstą umiejętnością. Przydzielono go zatem do 12. eskadry wywiadowczej, gdzie pełnił funkcję kierowcy. W rzeczywistości cały okres w polskiej armii przesłużył w lotnictwie, ale nie był pilotem. Jak informują autorzy książki "I haj vivat Poznańczanie: co o Poznaniu wiedzieć wypada", Adam Pleskaczyński, Marcin J. Januszkiewicz - Sandi był jednym z 300 cudzoziemców walczących po polskiej stronie. Ramię w ramię z nim przeciwko Niemcom walczyli między innymi Chińczyk z Mandżurii, Bazyli Jan Charczenko, Belg Henry Wake, a także kilku Serbów, Francuzów, Włochów czy Rosjan. Według tych danych otrzymał przydział do 3. Eskadry Wielkopolskiej na poznańskiej Ławicy.
Kiedy skończyło się powstanie, a Polska definitywnie odzyskała niepodległość, zdecydował się pozostać w nowym kraju. W ręku miał fach kierowcy i najprawdopodobniej papiery poświadczające o tym, wydane przez wojsko. W 1920 roku z Wielkopolski przeniósł się do Warszawy, gdzie zgodnie z zawodowym powołaniem, próbował szczęścia jako taksówkarz. Dziś można jedynie spekulować i snuć domysły, dlaczego jego przygoda z kierownicą trwała tak krótko. Być może osoba afrykańskiego taksówkarza była tak szokująca nawet dla mieszkańców postępowej przedwojennej Warszawy, że raczej nie decydowali się oni na jazdę jednym samochodem z człowiekiem tak bardzo różniącym się od nich wyglądem. W takim przypadku zyski z jazdy taksówką nie mogły być oszałamiające i trzeba było sobie poszukać nowego zajęcia.
Fakty są takie, że na początku lat dwudziestych Sandi skierował swoje kroki na ulicę Ordynacką, prosto do cyrku Staniewskich, miejsca otoczonego wręcz czymś w rodzaju mistycznego kultu. W czasach gdy nie było telewizji, internetu - cyrk gwarantował rozrywkę na najwyższym poziomie, a ten warszawski uznawany był za najlepszy w tej części Europy. Poziom artystyczny stał tu na bardzo wysokim poziomie. Nie brakowało tu żonglerów, klaunów czy dzikich zwierząt, które na komendę treserów wykonywały nieprawdopodobne sztuczki. Arena była niekiedy napełniana wodą, a na jej środku, na zaimprowizowanych statkach toczyła się bitwa morska, na wzór rozrywek z rzymskiego Koloseum. To tu siłacz Michał Zaremba rozgryzał zębami 20 srebrnych rosyjskich kopiejek. W swojej żelaznej szczęce potrafił też utrzymać krzesło z siedzącym na nim człowiekiem, by chwilę potem na barki wziąć trzech mężczyzn i kręcić nimi jakby siedzieli na karuzeli, oczywiście ku uciesze rozbawionej publiczności. Były też zawody sportowe - walki prawdziwych wojowników zapaśników. I właśnie taką pracę zaproponowano Sandiemu.
Impreza przypominała bokserką galę
Kameruńczyk został włączony do międzynarodowego stałego zespołu zawodników, którzy ze sobą jedli i trenowali za dnia, by wieczorem stawać naprzeciw siebie do walki. Byli tu Szwajcar Iwarri czy Sarakhi Taro - szczupły, lecz zwinny Japończyk. Był też brutalny Serb Stojkić, który słynął z tego, że zasady jakiejkolwiek walki miał w głębokim poważaniu. Wszystkich potrafił rozbawić Bawarczyk Michelsen, a największym szacunkiem cieszył się wspominany powyżej katowiczanin Zaremba, który oprócz prezentowanych sztuczek, także mierzył się z przeciwnikami.
Początkowo Sandi opisywany był jako "żylasty Murzyn", ale w miarę upływu lat i treningów jego masa ciała rosła. Według danych z lipca 1927 roku ważył 90 kilogramów. Był dosłownie i w przenośni górą mięśni. Różnicę w zmianie jego postury można było dostrzec, gdy oglądało się stare zdjęcia z powstania i porównywało z tymi, gdy walczył już od lat. Z czasem zapaśnicze walki stały się główną atrakcją cyrku, a wszystko inne, łącznie z nieprawdopodobnymi wyczynami magika Mefisto, było jakby przygrywką przed głównym daniem wieczoru. Sportowa impreza przypominająca bokserską galę rozpoczynała się z reguły o 20:15. Wszystko pięknie i kolorowo oświetlone zdawało się wyprzedzać swoje czasy. Brakowało jedynie telewizji, która by to ładnie pokazała i zarejestrowała. Nie było zatem kamer, a jedynie naoczni świadkowie, którzy za ówczesne 5 złotych mogli kupić sobie wejściówkę do loży. Za pozostałe miejsca siedzące liczono sobie 4,50 zł. Ci, którzy chcieli zapłacić jeszcze mniej, musieli stać przez cały czas trwania rywalizacji z prawdziwego zdarzenia. Relacje z walk odbywających się w cyrku najczęściej zapełniały główne sportowe rubryki gazet.
Cyrk Staniewskich często wyjeżdżał z Warszawy i zatrzymywał się w innych miastach, niekiedy nawet na prawie miesiąc. Walki prezentowano zatem widzom na przykład w Resursie Kupieckiej w Bydgoszczy, parku Wiktorii w Toruniu czy przy Alejach Kościuszki w Łodzi. W tym ostatnim miejscu cyrk zatrzymał się pod nazwą Bim-Bom, jakby ukrywając swoją prawdziwą tożsamość. Tak samo było też z zawodnikami, którzy byli przedstawiani dla lepszego wrażenia, łącznie z nazwami swoich krajów, jakby właśnie przybyli z całego świata, by zaprezentować się polskiej publiczności. W rzeczywistości zapewne niewielu ludzi sobie zdawało sprawę, że skład walczących jest niezmienny i że są oni zatrudnieni w cyrku na stałe. Czasami gdzieniegdzie zgłaszał się jakiś miejscowy osiłek, który twierdził, że da radę tym egzotycznym gladiatorom i z reguły... nie dawał rady. Sam Sandi w zależności od miejsc, gdzie pojawiał się z cyrkiem, przedstawiany był jako reprezentant Afryki Wschodniej, Afryki Południowej i czasami tylko zgodnie z prawdą Kamerunu.
Walki trwały najczęściej po 40 minut, chyba że któryś z zawodników rzucił wcześniej swojego rywala na deski lub trwale go unieruchomił. Odbywały się codziennie, a właściwie co wieczór, co dziś z uwagi na wiedzę o odnowie biologicznej, byłoby nie do pomyślenia. Walczono o cenne nagrody - premie. Niekiedy nawet w wysokości 2000 ówczesnych złotych. Zdarzały się też niższe stawki. Na przykład Sam Sandi w 1928 roku wespół z Łotyszem Janem Mortonem odebrali po 250 złotych za zajęcie trzeciego miejsca w turnieju. Zawodnicy odpadali z rywalizacji po pięciu porażkach, ci, którzy pozostawali, walczyli dalej, aż zostawał jeden zwycięzca. Na koniec każdego pobytu w danym mieście ujawniano "Czerwoną" lub "Czarną maskę", czyli zapaśnika, który cały czas walczył z zasłoniętą twarzą i utajnioną tożsamością. Z uwagi na swój kolor skóry nigdy w ten sposób nie był przebierany Sandi, bo publiczność od razu by się domyśliła, kto się kryje za maską.
Przyjął polski paszport, chrzest i imię Józef Sandi stawał się coraz bardziej sławny. W 1926 roku na turnieju w Bydgoszczy rozłożył na łopatki polskiego siłacza Lubuśkę. Z areny nieraz jednak schodził z urazami, jak w październiku 1927 roku, kiedy apetyt na jego pokonanie miał Japończyk Taro i to dosłownie, bo w walce używał zębów. Kilkakrotnie ugryzł Sandiego, co było niezgodne z przepisami. W lutym kolejnego roku Kameruńczyk leżał ogłuszony na scenie po bardzo dramatycznej walce ze Stojkiciem. Serb, mimo napomnień od sędziów notorycznie łamał zasady i kopał rywala po brzuchu. Po zwycięstwie cieszył się jak szalony. Sandi, po udzielonej mu pomocy medycznej, wyszedł jeszcze raz do domagającej się jego powrotu publiczności i oznajmił, że dziś już nie da rady walczyć.
Przedwojenni dziennikarze podkreślali na każdym kroku jego kulturę i piękny styl. Kameruńczyk nigdy nie łamał zasad i zawsze walczył fair. W drugiej połowie lat 20. cieszył się już dość dużą sławą, toteż zapraszano go w różne miejsca. Swoją obecnością uświetniał kinowe premiery, prezentując przed projekcją swój własny występ złożony z kilku elementów nazywanych wtedy "rozlicznymi produkcyjami". Podczas takich pokazów prezentował "taniec murzynów na ostrych gwoździach gołemi stopami", grał na instrumentach perkusyjnych. Zebrani widzowie mogli też oglądać w jego wykonaniu "Śmiertelne łoże" - Sandi leżał plecami na ostrych gwoździach, utrzymując na sobie ciężar czterech mężczyzn. Dawał sobie też kuć żelazo z zimnego na gorące, wciąż leżąc na gwoździach.
Jego życie zmieniło się na początku lat 30. kiedy u znajomego Władysława Głogowskiego w Warszawie poznał młodą mieszkankę Wielkopolski - Łucję Woźniak. Zakochali się w sobie, z wzajemnością. Dla rodziny wybranki serca Sandiego był to szokujący związek, zwłaszcza że miała ona szlacheckie pochodzenie. Natychmiast została wydziedziczona i mogła liczyć już tylko na siebie i swojego nowo poślubionego męża rodem z Afryki, który był prawdziwą sensacją nie tylko w jej okolicy. Para przeniosła się do leżącego nieopodal Torunia - Gniewkowa i tu przyszła na świat dwójka ich córek. Sandi przyjął chrzest i wybrał sobie imię Józef, które funkcjonowało także we francuskim zapisie: Joseph. Miał też już polski paszport, a w nim polską wersję imienia. Jego polszczyzna była ponoć nienaganna. Poza tym władał językami francuskim i angielskim. Okazał się też bardzo rodzinnym człowiekiem i dobrym ojcem dla swoich córek. Nade wszystko cenił porządek i czystość. Koszuli, która nie była wyprana i wyprasowana, po prostu nie zakładał. Lubił się relaksować, paląc fajkę. Na życie wciąż zarabiał jako zapaśnik, ale występował bliżej domu i już nie pod skrzydłami cyrku Staniewskich. Można go było zatem oglądać w Gnieźnie czy Toruniu, gdzie nawet miał miejsce jego osobisty benefis, na który zaproszono innych znanych zawodników. Tam też prezentował mrożące dla zwykłego śmiertelnika sztuczki z gwoździami.
Smutny koniec i przedwczesna śmierć Sandi niekiedy wyjeżdżał powalczyć gdzieś dalej, na przykład do Łodzi, gdzie w 1933 roku doznał urazu po walce z hebrajskim sportowcem Jankielem Smokiem, który zaczął pojedynek od uderzeń w kark i plecy, powalając ciemnoskórego obywatela Polski już po dwóch minutach. Nadal zapraszano go na kinowe premiery, jak choćby na "Pieśniarza Paryża" w roli głównej z Mauricem Chevalierem. Sandi był po prostu znany. Pisali o nim felietoniści. Satyryk o pseudonimie Napoleon Pętelka żartował, że Sam Sandi pełni w Polsce rolę ambasadora Liberii z ramienia Jego Królewskiej Mości Rzeczypospolitej Czarno-Wampy.
W 1935 roku walczył, nie dając szans wielu rywalom, a rok później doszło w życiu Sandiego do tragedii, gdy zmarła jedna z jego kilkuletnich córeczek. Jego życie też niedługo miało dobiec końca.
Sam Sandi 29 kwietnia 1937 roku przewrócił się na ulicy w Poznaniu i zmarł, a przyczyną jego przedwczesnego zgonu miał być wylew. Pochowano go najprawdopodobniej w Gnieźnie.Dziś można tylko domniemywać, jak duży wpływ na jego śmierć miała liczba stoczonych walk i doznanych na arenie mikrourazów. Medycyna sportowa w jego czasach nie stała na wysokim poziomie. Praktycznie w ogóle nie można było mówić o jej istnieniu. W podobny sposób umierali w dużo późniejszych latach inni zawodnicy sportów walki, a także futbolu amerykańskiego. Często przyczyną zgonu okazywał się wylew lub inne urazy głowy doznane podczas kariery.
Za niezbędne dane, pomocne w napisaniu artykułu, pragnę podziękować rodzinie Łucji Woźniak i Sama Sandiego.
autor: Przemysław Gajzler
Źródło: Onet
...